Testowy post


Macie problem ze zwięzłością swoich myśli w wordzie? Nie jesteście w stanie napisać 1800 znaków ze spacjami o swojej powieści? To dobrze, ja też nie.  Nie warto jednak się tym zadręczać. Dziś spróbujemy się tego nauczyć, tym bardziej, że kończę kolejną powieść i zamierzam napisać jej CV!
[jak zwykle nie uznaję nas za znawców ostatecznych - przekazuję tylko swoją wiedzę ;)]

4. Kostka - Iza Korsaj



 
 
wydawnictwo: Novae Res


data wydania: 22 kwietnia 2013


ISBN: 9788377227442


liczba stron: 304


kategoria: thriller 
 


Cholerne wybory. Naprawdę potrafią dobić człowieka. Ale nie zabić. Doktor Marvin, szanowany i powszechnie znany specjalista ma przecież wspaniałe intencje. Jest Nieskończenie Dobrym Człowiekiem, który łaknie przywracać do społeczeństwa jednostki zagubione we własnych brudach. Jest jak wielki ojciec, wybitny lekarz, jak... Bóg?
Albo jak sam szatan wcielony w piękne ramy ułudnego człowieczeństwa.

Książkę Izy Korsaj miałam w swoich łapkach już dość długo, ale presja życia nie pozwoliła mi się dostatecznie dobrze zagłębić w lekturze. Dopiero kiedy siły przyrody, która ukradła nam na kilka godzin prąd, przekonały mnie, że czas najwyższy zapoznać się z Kostką. Marvina bowiem znałam już wcześniej, jak wypada Pierwszej Czytelniczce. Dzięki temu też ta recenzja będzie miała charakter porównawczy.

Marvin.
Zawsze uwielbiałam świetnie wykreowane postacie. To jest w książce dla mnie najważniejsze. Postać. Jej wykończenie. Jej treść, obraz, przekaz. Nie ma w bohaterze nic standardowego i banalnego. A z tym „zjawiskiem” wielokrotnie spotykałam się już podczas lektur, co uderza niesamowicie. I niesamowicie zbiera mi się wtedy na wymioty.
Marvin, od pierwszego momentu zetknięcia się z jego jaźnią, jest bardzo dobrze wykreowany. Wyjątkowo wyjałowiony z jakiegokolwiek człowieczeństwa. Nie pozwala sobie na błędy. Jego serce jest skamieniałe. (Czasami sama chciałabym je mieć). Jest perfekcyjny, jak bóstwo. Bezbłędny jak strzała wprawionego wojownika, tymczasem on sam jest jak broń i strzelec – znawca i narzędzie. Ufa tylko sobie. Swoim umiejętnościom, swojemu umysłowi i wykreowanej w nim Bibliotece.

W trakcie czytania odpycha mnie i przyciąga na nowo. Bawi się. A ja wraz z nim, gdy pozwala mi patrzeć, jak łatwo rozgryza ludzi. Jak bawi się ich bólem. Gdy skończyłam czytać o siódmej rano, zastanawiałam się, czy mogłabym robić to samo. Czy mogłabym być na swój sposób własną wizją niszczycielskiej siły, która jest niezwykła i potężna. Czy mogłabym sobie pozwolić na brak zasad wyznaczonych przez ludzi. I znów pojawia się u mnie ta chęć pozbycia się swoistego ciężaru, który bohater Kostki już dawno porzucił.

A potem przecież mamy uczucia. Marvin również ich nie posiada. W końcówce książki przyzwala sobie na retrospekcje. Czasami przejawia jednak oznaki człowieczeństwa, a te osobiście bym wyrzuciła. Są to pojedyncze elementy, można je wskazać tylko podczas ponownego czytania. Dla wybranych odbiorców – całkowicie nieuchwytne Demon Marvina może niektórych wchłonąć do końca i wcale nie zauważą drobnych niedociągnięć, które naprawdę są zniwelowane w drugiej części powieści. A raczej dobrze dopasowane do sytuacji.

Niekiedy chciałabym bliżej poznać Marvina. Chciałabym wydostać go tutaj, do życia. Nie jest bowiem przykładem totalnego psychopaty, jaki kreuje się w 90 procentach powieści o tym charakterze. Marvin, owszem, czerpie przyjemność z bólu. Syci się nim. Uwielbia go. Zadowala się bólem z każdej płaszczyzny – seksu, miłości rodzicielskiej. Nie ma skrupułów. Ale nie zabija, gdy nie musi. Jest Mistrzem, w drugiej części będzie Mistrzem Niepodważalnym.

Podczas mojej przygody z Marvinem, Pierwszym i Drugim, wielokrotnie stwierdziłam, że trzeba naprawdę kochać pisanie i mieć do tego talent, by aż tak jednoczyć się z postacią. Iza nie żyje z Marvinem tylko wtedy, gdy zasiada do komputera. Jestem pewna też, że rzadko narzekała na pisanie.


Hej, polubiłam Mel. Była standardową kobietą, ale miała polot i mózg, co u współczesnych niewiast nieczęsto się zdarza. Biedna, chciała swojego kochanka obdarować miłością. Ale demony żywią się innym rodzajem odczuć. W pewnym momencie współczułam jej, gdy poznałam koniec tej postaci, a z drugiej strony cały czas moja uwaga była skupiona na Marvinie.

Lubiłam też kilkustronicowe opiewanie brutalnego seksu, tak.

Aniołek Jerry i jego ojciec byli świetni w swoim nędznym życiu. Bardzo mi się podobała ta widoczna różnica, która utrzymała się aż do końca Naprawy. Marvin – Pacjent Zero. Marvin – Zwierzę. Pachnie standardowym maltretowaniem przez szaleńca, co?

Ale nie. Autorka niezwykle dobrze wniknęła w świadomość danej osoby i Marvin zręcznie przekształca jego osobowość w coś zupełnie innego – nowego człowieka. Pojawia się, powoli i mozolnie, Jeremy Savage.
A potem... nadchodzi finał Naprawy i o tym musicie dokładnie sami przeczytać.

Rzućmy teraz okiem na literacką stronę powieści. Wydaje mi się, że użycie raz pierwszej osoby przez bohaterów, raz trzeciej osoby jest jak najbardziej optymalne dla tego tekstu. Czytelnika nie zanudzi ciągła inteligencja i niesamowitość Marvina, bo współczesny czytelnik do najmądrzejszych nie należy, a tym bardziej użycie trzeciej formy mogłoby nie pociągać wystarczająco odbiorcy. Czyli wszystko pali nam na panewce, zdycha i odchodzi w zapomnienie. Ta zabawa, choć rzeczywiście trudniejsza w odbiorze, daje pożądany efekt i interesuje. Chcemy przecież dowiedzieć się, co myśli każda z postaci. Przynajmniej ja chciałam, co mnie inni...

Pojawia się kilka błędów, niekiedy zastanawiają mnie pojedyncze wyrazy, które nie pasują do sytuacji. Najwięcej jest ich na samym początku. Panuje mały chaos. Czytelnik od razu chce się wrzucić w wir akcji, który jest mu narzucony. Nie ma jak, zastanawia się, aż do 50 strony, co się, kurczę, dzieje i jak to ugryźć. Mamy problem z człowieczeństwem głównego bohatera, który czasami jawi nam się zbyt ludzki. W niektórych momentach można by napisać po prostu inaczej.
W fabule wcale nie wieje nudą. Wieje rozprężenie akcji, według mnie bardzo konieczne.

Kontynuacja Kostki zapowiada się o wiele lepiej. Nie ma już wielkich przerw między sytuacjami, które mrożą krew w żyłach. Każda pojedyncza część Marvina, który niedługo wpadnie wam w łapki, ma swój unikalny charakter. Zupełnie inne nastroje, bardziej pasjonujące postacie oraz zakończenie, którego można się nie spodziewać. A co najlepsze – Marvin totalnie wyjałowiony z uczuć. Ulepszony pod tym kątem, być może poprzez rozbudowę swojej Biblioteki Umysłu.

Całość prezentuje się bardzo dobrze. Te kilka minusów może przeszkadzać wymagającemu czytelnikowi, który lubi mieć wszystko na tiptop, ale tiptop nie istnieje. Istnieje charakterystyczny styl Izy Korsaj, jej wspaniały lekarz i Kostka, którą serdecznie polecam wszystkim, o ile nie boją się...
Wyborów.
Naprawy.

I zdania:
Z czego byś mógł zrezygnować w życiu?

(No właśnie, C, z czego?)







Postacie: 9/10
Fabuła: 8/10 
Język i stylistyka: 7,5/10 
Konsekwentność * w powieści, języku*: 10/10

To taka moja ocena, która sumuje się u mnie na 7/10 :3

3. Moc Akvamarynu - Julia Bardini

from Lubimy Czytać ;3

 Ech... * popija zimną już herbatkę*

W trakcie czytania książki tytułowej (tak, o tytuł postu mi chodzi) i po rozmowie z jedną z recenzentek  ( Królowa Moli :3 )stwierdziłam, iż niedługo rzeczywiście wszelaka dobra literatura przeszłych pokoleń *ta uniwersalna*, poetyka stosowana i teoria literatury będzie nam wesoło trzaskać w domowych kominkach.

To straszne, ale im więcej obserwuje człowiek i sięga po współczesne książki, to albo:
- !kolokwialnie! rzyga tęczą
- odrzuca z dala od siebie chęć recenzowania, bo plusów jest naprawdę naparstek....


Spełnianie marzeń w literaturze stało się przecież takie proste, prawda? Teraz każdy może wszystko i wszędzie. Fajnie. Szkoda, że powieści, które zapełniają nasze półki, nie są wystarczająco przygotowane do druku. Ba, czy one, do cholery, są choćby raz przeczytane?
Nie.

Książka Julii mnie nie urzekła. Nie mogę o niej powiedzieć niczego innego, jak tylko to, że jest słaba. Prawie na każdej płaszczyźnie, prócz ciekawej albo uroczej okładki.
Już na pierwszych kartkach zauważam potężne braki w przecinkach, budowie bohaterów, relacji między nimi... Są one jakby wielkimi strzępami, wziętymi z życia. Dodajmy do tego trochę syren, może legend i wyjdzie nam... Moc Akvamarynu.

 Plusy?
Spoilerować wam nie będę, jedynie napomknę, że to dobra powiastka dla ludzi, którzy nie zwracają uwagi na jeden wielki błąd na kartkach oraz lubią morskie bajanie o syrenach i innych stworach.
Nie powiem, że to fantasy, które znalazłam na bibliotecznej półce, było do końca złe. Było ciekawe, fakt. Jednak w pewnym momencie zostało napchane różnymi istotami, pojęcia pozostały niewyjaśnione i właściwie odrzuciła mnie od siebie tak bardzo, że ledwo ją mogłam skończyć.

Ale się udało.

Byłoby miodnie także, gdybym wiedziała o co chodzi, a nie skakała w narracji od bohatera do bohatera

Jak wspominałam - napisać to jedno, a stworzyć coś dobrego... to trudne. I na pewno nie będzie tego potrafiła poczynić młoda osoba, która ledwo nauczyła się języka. Naszego, przecież tak skomplikowanego. Nie wierzę, że można z czystym sumieniem wypuścić takie pisarczykowate żyjątko do ludzi. Albo lenistwo.  Tylko jest nie na ekranie laptopa, a ma postać fizyczną. To mnie wyjątkowo przeraża, że trzymam te żywe kartki w dłoni.

Po co? Żeby dowartościować dojrzewającego człowieka? Żeby pokazać, ze każdy może, czy że za pieniądze ogólnie przejdzie każda powieść?  Żebym dostała językowego obłędu? Really?

W sferze literackiej nie ma dla mnie wytłumaczenia, dlaczego słowo niemiłe jest pisane osobno, że nie ma przecinków tam, gdzie winny siedzieć równo. Nie ma.

Minusy? 
Zbierając wszystko w kupę - rażące braki językowe, postacie absolutnie niedopracowane. Zero pojęcia o samej miłości. To trochę dziwne, że od razu się zakochali i już chcieli się całować, prawda?
Nie, nie przyjmuję, że autorka tak sobie wyobraża to uczucie, bo może się bardzo zdziwić w życiu.

Męskie postacie totalnie zniewieściałe. Autentycznie. Miałam wrażenie, że wszędzie są tylko kobiety, a raczej dziewczyny.
Ogromna ilość powtórzeń. Za mało wyjaśnień w powieści i wielkie nagromadzenie tych wszystkich informacji na temat świata syren i nie tylko. Akcja poszła tak szybko * co się dziwić, to ma tylko ledwo 140 stron, tak to se można pisać obyczajówki*, że czułam się obserwatorem jednych, wielkich i źle ułożonych puzzli, którymi miałam się zadowolić.
Średnio mi to wyszło.

Poza tym było pełno życiowych braków... 
Nie wiem, można być pijanym po dwóch dniach spania po suto zakrapianej nocy?

Ufghm.... Ta książka całkowicie wybiła mnie z rytmy czytania. Zajmowałam się nią długo, specjalnie w zagranicznym słońcu, aby dotknąć jakiejś tam przyjemności.... Mówi się trudno.

Nigdy nie czytałam nic tak ładnie oprawionego. Pal licho słowa, ale tekst musi jakoś wyglądać.
Jak zerkam w książkę, to chcę widzieć profesjonalizm, a nie popierdułkę. 

Jedynie co zostało mi po lekturze, to pytania.
Dlaczego tak jest? Dlaczego tak jest w Polsce?
Ludzie, czy wy na serio jesteście tak ślepi? 

Mam wrażenie, że poetyka stosowana, która gości na mojej półce, niedługo rzeczywiście * jak wspominałam, powtarzam się. Ale muszę* nikomu nie będzie potrzebna.
I ją ludzie spalą, cóż...
Prawdy się pali i to, co jest niewygodne też. 

Ocena...
Ocena. Hm.

Postacie: 3/10 * za postać Kate, chyba najbardziej dopracowaną*
Fabuła: 4/10 *ciekawa, ale bez efektu wow.*
Język i styl: 1/10 * albo jego totalny brak* 
Konsekwentność : 5/10 *trzymanie się plany, postaci itp...(nawet jak były zniewieściałe)* 
Razem: A licho wie. Przecież Caligo nie zbiera do kupy ;3

2. Niewolnica - A.M. Chaudière

*tag,tag bardzo stare, wiem ;3*
Niewolnica -  A.M. Chaudière
Pewnego dnia napotkałam dość czarującą, ale butną autorkę pewnej książki z gatunku fantasy. Cóż, niezbyt lubię takie powieści, aczkolwiek przeczytałam ją i nie powiem, że żałuję. Jeden wyjątkowy egzemplarz został mi użyczony i dzięki temu mam okazję napisać w swoim życiu zaledwie drugą recenzję. 

Zaszokowała mnie wpierw długość lektury, którą miałam się posilić. Pomyślałam sobie, że to wybitnie trudne napisać tyle kartek nie gubiąc po drodze ani jednego maleństwa z napisanych już kartek. Przynajmniej w moim odczuciu jest to dość skomplikowane, w końcu ludzka pamięć jest ulotna. Zgrabnie ozdobiona cegiełka, ciekawa okładka, uwiodły mnie dodatki na samym końcu. Idealne dla ludzi bez wyobraźni przestrzennej.

Zacznijmy więc od otworzenia książki na pierwszych stronach. Czytajmy. Po pierwszych dwudziestu-trzydziestu kartkach uderza mnie użycie kursywy, w miejscach gdzie jest ona zupełnie niepotrzebna. Wypacza niejednokrotnie treść, aczkolwiek w dalszej części książki autorka to zgrabnie ujarzmia. Na kursywy, drodzy państwo, trza uważać, szybko zmieniają piękną gamę uczuć w mniej piękniejszą historyjkę. A na dokładkę porównam ją do faceta, który przyłazi do „damy swego serca” bilion razy i w końcu kobieta musi rzygać tęczą, nie ma bata. 

Następnie czytelnika rozprasza/zaciekawia/dziwi, bo wcześniej się tego nie wyczuwało, język. Przeplatanie starodawnych, czasami trudnych wyrazów przez Chaudiere jest ciekawe, biorąc pod uwagę czas, w jakim osadziła czytelnika wraz ze swoimi postaciami. Broń, nie jest to dla mnie minusem, jak czytałam w niektórych recenzjach. Jest to ciekawe nagięcie czasoprzestrzeni. Pokazanie, że człowiek może żyć przeszłością i przyszłością, a może hmm… że świat kiedyś stanie się elokwentny ? Inny, nastąpi kolejny przełom w dziedzinie, którą nazywamy życie? Bardzo lubię głębsze westchnięcie nad lekturą. Nie tylko wtedy treść się liczy, a i słowo w czystej postaci, bez funkcji. 

Musiałam się do tego przyzwyczaić i stało się to dopiero pod koniec już książki. Kolejnym plusem jest postać Ariny. Ludzie mogą ją różnie odbierać, w zależności od swojego toku myślenia, natomiast polubiłam jej strukturę i dobrze rozpisany syndrom sztokholmski, najbardziej niezrozumiały w psychologii człowieka defekt. Chcę zobaczyć, jak dalej będzie się on rozwijał w kolejnej części. 

I jeden z minusów właśnie teraz poruszę. Jak wspomniałam, długa lektura, można się zgubić, ale można także nieopacznie wprowadzić nudę. Czasami ziewałam, aczkolwiek z oczekiwaniem na kolejny przewrót. Największy z nich, to ten, gdzie przeżyłam sumie największą traumę literacką, naprawdę. W życiu się nie spodziewałam i aż żołądek przewrócił mi się na drugą stronę. Cóż, może taki urok Chaudiere? 
Kolejny z nich to muśnięcie poszczególnych postaci. Ogólnie cała historia wydaje mi się długim wstępem do całej problematyki trylogii. W ostatnim rozdziale wszystko się rozgrzało, rozgrzało i zakończyło wybitnie udanym epilogiem. Miejmy nadzieję, iż nie na zawsze. 

Poprzyczepiam się jeszcze. Na przykład do faktu, iż czytelnikowi wydaje się, że książkę pisały dwie osoby. Pierwsza i druga część ( od pozostawienia Ariny na pewną śmierć przez naszego okrutnego, acz i tak cudnego maga) różnią się. Wyczuwa się coś zupełnie nowego na kolejnych kartkach, a i czasami niepokoi to człowieka. Może autorka ma rozdwojenie jaźni? Tudzież żółte papiery. No mniejsza, nie znam owej A. M. 

Dodatkowo książka miała zawierać seks, ale było go mało, za co ma minus. A niech ją. Tak zapowiadali, tak zapowiadali, a i tak skłamali. (Kto wyczuwa subtelną ironię?) 
Podsumowując mój wywód, „ Niewolnica” ma w sobie to coś, co poszukuje współczesna literatura, aby nie umrzeć. Łatwo wydać fantasy o głupich nastolatkach, pseudobdsmowe zabawkowe pisemka, wiersze o dziwkach. To było, to jest, to kręci. Mając w ręku książkę Chaudiere to wszystko jest jakby wyważone, pomimo, że wiele nie zostało przekazane czytelnikowi. Autorka być może chce nas trzymać w napięciu, świadomie lub nie. Nieważne, udaje jej się to, perfidnie. Pomijam już fakt, że nie czytam fantasy – chciałabym wiedzieć, jak wszystko się skończy. Kto umrze? Kto zostanie? Co się stanie i o co chodzi z całym dobrze naszkicowanym, kreowanym światem A. M. Chaudiere? 
Ocena: 7/10

PS1. Wypadałoby dodać: dowiecie się tego w kolejnym odcinku. A no, niech będzie. 
PS2. Ach, teraz jeszcze dodam, że jej wykres jest jak parabola w matematyce. Tylko ta w górę. Hiperbola (?). Matematyka też ma rozdwojenie jaźni.

Lubimy czytać : LINK
*tag,tag bardzo stare, wiem ;3*

1. Liryki – Stanisław Srokowski


Pierwsza recenzja musiała być o poezji. Ta dziedzina literatury jest ze mną od początku, wieczna i nierozłączna, pomimo iż ja sama ostatnio haniebnie ją zaniedbałam, rzucając swoje dłonie i słowa ku prozie. Cóż, zacznijmy jednak od początku.

            Właśnie przeczytałam tomik poezji Stanisława Srokowskiego. Wygrałam go w jednym z konkursów poetyckich. A chwilę po miłych słowach owego poety i całej uroczystości we wrocławskiej klitce, wypełnionej pustymi butelkami i książkami, podeszłam do autora i spytałam, czy mi podpisze z dedykacją dla Grupy Lirycznej. *ach, ten klimacik, prawda?*

            Wtedy przeczytałam wybrane liryki, podczas powrotu do domu, a książkę odłożyłam na półkę.
            Dziś po raz kolejny po nią sięgnęłam. Zaciekawiła mnie po prostu.

            Otrzymałam wydanie dwujęzykowe – polski i esperanto, dzięki czemu troszkę zaczęłam czytać o tym języku. Ciekawe, ciekawe.  Jasnoniebieska okładka, biały napis, czy trzeba czegoś więcej poezji?

            Tomik jest podzielony na trzy części, których tytuły idealnie wręcz obrazują swoją zawartość. Pierwszy ma tytuł Erotyki i Muzy. Drugi Pejzaże i Mgnienia, a trzeci – Chronica Polonorum .

            Erotyki były zadziwiające. Opisy kobiecego ciała, na które sama najpewniej bym nie wpadła. Wielki wir metafor i wielka czułość, jaka kryła się w słowach dookoła imienia kobiety. Dookoła Marii. Było tutaj dużo miłości, ale nie tej czystej i nieskalanej jakimś złem, a właśnie pełnej fatum i nagiej prawdy, która przytłaczała. Potem ta miłość osobista wyewoluowała na miłość ogólnoludzką. Piękny był zwłaszcza wiersz Apokalipsa ciała, z licznymi odwołaniami do przyrody. Wyczytałam z pierwszych wersów, że z miłości rodzi się dziecko, tudzież przeżywa się wspaniałe chwile razem, a jednak śmierć czyha i czyhać niestety będzie na każdego człowieka.

            W tej części poeta skupia się na uczuciach i emocjach człowieka. Naprowadza nas trochę na swoje ścieżki, czyniąc tomik autobiograficzną podróżą. Niektóre liryki oddają to bardziej, inne mniej. Na tyle, na ile im pozwolił. W Erotykach dominowała namiętność z kroplą niepokoju, może szaleństwa.

            Pejzaże i Mgnienia zaczęły zmieniać moje nastawienie do przyrody, której nie lubiłam nigdy sama opisywać. Tutaj natknęłam się na opisy krajobrazów, ale i na opisy ludzkiej osoby za pomocą natury. Na kartkach było zielono. Po lekturze całości tego rozdziału doszłam do wniosku, że świat Srokowskiego musi śpiewać, poruszać się i po prostu oddychać.

Jego metafory są zdecydowane na uosobienia, nierzadko zaobserwowałam w jego poezji oksymoron, mój ulubiony środek stylistyczny. Łamie on niektóre prawa życia, ale o to chodzi w poezji. *przynajmniej mi, reszta współczesnych twórców mało mnie ostatnio obchodzi* 

            Ale czy taki stan dzieł lirycznych nie wynika z samotności?
            Poezja tragicznej wizji ludzkiej historii – tak pisali na okładce.

            Również te utwory powodują, że człowiek przypomina sobie smutne rzeczy ze swojego życia i tak nad nimi myśli, gdy czyta pojedyncze strofy, ale dla mnie jest to smutek konieczny. Połączony z życiem. To łączenie jest nad wyraz finezyjne. Łączy radość chwili i przerażenie momentu.

            Ostatni rozdzialik, po przetłumaczeniu, jest zatytułowany Kronika Polska. Tutaj wiersze są inne, wszystko jest inne. Najbrutalniejsza z rzeczywistości. Liryka wypuszczona z ram kropek i przecinków, by przynajmniej ona wolną była…

            I pełno w niej smutku, łez, kilka kropli nadziei. Trochę słów o poetach, w czym przypomina mi postać Różewicza. Nie mam pojęcia, czy właśnie na nim się wzorował, czy tylko poetycka brać działała podświadomie. W końcu czy nie taki jest skutek życia w drakońskich latach ?

            Jak wspomniałam utwory są już mniej ułożone, ich forma jest różna, pozbawione w większości (początkowe się ostały) interpunkcji. Te liryki najszybciej ewoluują. Zmieniają się, twardnieją, by w końcu nie dać się nikomu ruszyć.

            Doprowadzają na rozdroże. Bo co dalej?
            Poezja Srokowskiego jest dynamiczna. Pokorna w młodości, zahartowana u schyłków. Niesamowicie plastyczna w formie graficznej. Idealna do dystychów, jak i do niekończących się zwrotek. Najpiękniejsze dla mnie są dopieszczone metafory.  Ta poezja to autopsja z teorii.

            Minusem jest fakt niedokończonych, otwartych wierszy. Takich, które się ciągną, a ja nie mogę sobie z nimi poradzić. Brakowało w nich zakończenia, które je usadzi, zakotwiczy. Niektórym także nie pasował dany układ na papierze. Niekiedy powinny pojawić się strofy, aby urwać dany temat, bo patos i morał miał dopiero nadejść. Jednakże są to mankamenty, które nie potrafią wpłynąć na całokształt tomiku. Na odczucie, jakie pozostaje.

            Wiersze polecam tym, którzy nie lubią stałości w poezji. Nie wyznają, że poezja miłosna jest płytka i banalna. Nie boją się smutku, bo jego jest tu dużo. Ale w końcu te chwile i metafory wygrywają.

            Muszą. 


Wydawnictwo: Światowit
Rok wydania: 2009
Il. stron: 120

Oceny brak, bo poezja jest szeroko pojętą sztuką, która dla mnie nigdy nie będzie oceniana. 
Tu działa wyczucie.

***
No. Pierwsze koty za płoty, prawda?
Jeżeli chodzi o Grupę Liryczną - stare czasy, gdy młodzieży chwile wiersze pisać się chciało.
Potem już nie. Bywa. 

Tak z początku.

       Jedną z rzeczy, której nie rozumiem we współczesnym świecie, jest przekonanie wszystkich, iż umieją wydawać zgrabną i ciekawą opinię na temat danej pozycji literackiej, filmu i tak dalej. Bardzo lubię to stwierdzenie, dlatego też sama postanawiam być dzikim tłumem i wykrzyczeć swoje zdanie na temat literatury światowej, polskiej i cholera jeszcze wie jakiej.

              A co, podobno raz się żyje, carpe diem, Horacy …

              Uroczyście będę przyznawać, że książki bezwartościowe to książki bez przyszłości. Skoro ja nie rozumiem, jak ktoś inny może ją zrozumieć? Tylko ja mam władzę i ja wam opowiem, co czytać warto… - podyktował mi przykład połowy blogerek, a ja skwapliwie zapisałam w kajecie.

              Taak, jestem Caligo i ostatnio lubię obserwować recenzentów-blogerów w akcji. Pisarzy, autorów, ludzi, którzy bytują na co dzień z literaturą. Tym także żyję. Czytam i czasami pisuję. Sama postanowiłam sprawdzić, czy niektóre książki rzeczywiście są niezbyt pocieszne, a raczej zostają tylko kupką papieru ze słowami, czy jednak mają swoją wartość.  Ja jestem za tą drugą prawdą. Jak będzie – się okażę.

              Przecież autor to nie robot, nie?
              Ma uczucia i tak dalej?

              Nie?